Powiadomienie o plikach cookie Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych, realizacji usług i reklamowych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w Polityce prywatności.

Kontakt z redakcją: tel. 41 2511951 alinajedrys@gmail.com


  • Kategoria: Kultura

Niedziela z reportażem, czyli emeryt w... desancie VII

Triduum Paschalne rozpoczęło się w tym roku 1 kwietnia. Przed dziesięciu laty, trzy tygodnie później, dopiero 20 kwietnia.
Przenieśmy się zatem w tamten czas.







 
Ładuj broń!


Jest Wielki Czwartek 2000 roku. Jestem daleko od domu... Bardzo daleko. Gdzieś na Bałkanach... Tak, gdzieś. Bo wiadomo tylko dokładnie, gdzie mam swoją bazę, łóżko i stołówkę. Reszta, to wielka niewiadoma. Tuż przed bramą wyjazdową z batalionowego miasteczka strażnik przypomina grzecznie, ale stanowczo o założeniu i zapięciu hełmów. Zaś tuż za bramą, dowódca patrolu, porucznik Roman Korzeniewicz wydaje — jak zawsze — komendę: ładuj!  Trzask magazynków przytwierdzanych do broni. Mnie ta komenda nie obowiązuje. Jako jedyny członek patrolu nie mam broni. Mam inne zadanie: obserwować, fotografować, nagrywać, a potem sporządzić dokumentację. Robię to każdego dnia, nawet gdybym był półprzytomny po powrocie z patrolu. Nie mogę sobie pozwolić choćby na jeden dzień zaległości, bo później się nie wyrobię, zginę w materiałach... Porucznik rozkłada mapy: szczegółową Kosowa oraz ogólną Jugosławii i Polski. Uruchamia kieszonkowe „satelitarne pudełeczko” do określania położenia w terenie. Głowę bym dał sobie uciąć, że znów mierzy odległość do tych swoich ukochanych mazurskich jezior.  Starszy kapral Sławomir Pytel sprawdza łączność. Ja zakładam nowy film do aparatu. Zwykle gadatliwy kapral dziś milczy. W nocy powrócił z urlopu i pewnie myślami jest jeszcze w domu, pod Żywcem.
— Rodzice zdrowi? Narzeczona ta sama? — pytam i wyrywam sympatycznego kaprala z zadumy.
— Narzeczona? Tak, ta sama, a po cóż to miałbym zmieniać. Czy nowa byłaby lepsza? Nie ma pewności. Tą już sprawdziłem, że jest mi wierna. Ale mam inny kłopot — mama słabuje. Serduszko. Lekarze zabronili się jej denerwować. To samo i ja mówię... Próżne gadanie. Martwi się o mnie, że tu w Kosowie wokół nic tylko miny. To prawda, ale tłumaczę jej, że przodem idą saperzy, unieszkodliwiają niewybuchy, a dopiero za nimi, gdy droga jest już bezpieczna, podąża reszta wojska. Ona wie jednak swoje. Nasłuchała się też i naoglądała w telewizorze o tej fali w wojsku. — Żeby ci tylko synku krzywdy nie zrobili — mówi. A czy to ja ułomek, niech się inni martwią żebym ja im zdrowia nie dołożył — pocieszam ją. Rzeczywiście, media alarmowały wtedy, że wojsko zalewa fala przemocy, że starsi żołnierze znęcają się nad młodszymi, dowódcy nad podwładnymi. Odbyło się nawet kilka procesów, które wstrząsnęły opinią publiczną. Wszyscy tu wiedzą, że jestem dziennikarzem, pewnie dlatego w mojej obecności zaczynają natychmiast wygadywać na telewizję, na radio i prasę, że „uwzięły się na wojsko”.

Co zalewa kaprala Pytla?


      Wielki Tydzień w sposób szczególny nastraja do podejmowania trudnych, bolących tematów. Takim była wówczas właśnie owa fala w wojsku. Kapral Pytel twierdził, że jego „osobiście” żadna fala nie zalewa, jedynie, „co najwyżej” pot podczas patrolu. Fala — zdaniem kaprala Pytla — bierze się z nudów i lenistwa, zaś w osiemnastym batalionie żołnierz nie ma się kiedy nudzić. Szczególnie tu, w Kosowie, z patrolu na patrol. Misja wprawdzie pokojowa, ale wiadomo, że i Serbowie i Albańczycy mają broń i co jakiś czas do siebie strzelają... A Polacy po środku, jako rozjemcy i stróże pokoju. Kapral nie jest zwolennikiem karania za byle przewinienie, ale woli, by dowódca plutonu kazał mu dziesięć razy okrążyć obóz, albo zrobić trzydzieści pompek, niż wpisywać uwagę do akt, która będzie się za nim ciągnęła przez całą służbę. Gdy dziś piszę te wspomnienia przychodzi mi na myśl projekt nowej ustawy o wychowaniu w rodzinie. O wychowanie bezstressowym i bezklapsowym. Jednym słowem pełna ochrona dziecka. Pięknie. Tylko przyklasnąć. Nie mam zamiaru wdawać się w dalsze rozważania na ten temat. Poprzestanę tylko na jednej, jakże wiele mówiącej refleksji. Otóż twórcami owego projektu — tak bardzo broniącego praw dziecka — są głównie panie posłanki i panowie posłowie, którzy są jednocześnie... zwolennikami aborcji. Co za hipokryzja! Zapomnieli, że przede wszystkim trzeba bronić praw najsłabszych, a więc dzieci poczętych, nienarodzonych. I na tym ten wątek proponuję zakończyć (chyba, że Czytelnicy moich niedziel z reportażem będą innego zdania) tym bardziej, że muszę dokończyć „wątek Pytlowy”.
— Porucznik dobrze wie, że jak będzie dla mnie człowiekiem, to ja go nigdy w potrzebie nie opuszczę, w ogień za nim pójdę. Ja też z tego samego powodu żyję w zgodzie z moimi podwładnymi. Tu jeden drugiego musi rozumieć, wspomagać, kolega musi być pewien kolegi. W jednostkach w kraju żołnierz po wejściu na teren koszar czyści broń i zdaje do magazynu. Tutaj karabin ma przytroczony rzemykiem do ręki... Nawet za potrzebą idę z automatem. Cały batalion, dwadzieścia cztery godziny na dobę, jest pod bronią, każdy ma ostrą amunicję. Wielka odpowiedzialność — mówi kapral Pytel.
— Falowymi — w tym złym tego słowa znaczeniu (uwaga: fala nie zawsze była zjawiskiem negatywnym) — są najczęściej słabi, niedowartościowani i zakompleksieni żołnierze — mówi porucznik Korzeniewicz.
— Nie rozumiem!
— To proste i oczywiste. Jeśli facet gorzej od innych strzela, jest ostatni na torze przeszkód, nie wyrabia czterdziestu pompek, to stara się pokazać, zaimponować, zaistnieć w inny sposób. Wyżywa się na innych, upadla ich. Ale takich ludzi można spotkać nie tylko w wojsku, są wszędzie. Niesprawiedliwym zatem jest demonizowanie fali w wojsku. Nie można też zbyt pochopnie stawiać znaku równości pomiędzy falą a dyscypliną. Nie straciło wciąż na aktualności powiedzenie: więcej potu na ćwiczeniach, mniej krwi w walce — konkluduje, jak już kiedyś napisałem, najlepszy porucznik w 18 batalionie.
 
Fala niejedno ma imię

     Powróćmy znowu w „tamten czas”. W wieczornych „Wiadomościach” znowu straszyli falą. Tym razem przepłynęła przez Wałcz. Żołnierze nie ukrywają zdziwienia, a nawet dezaprobaty. Niektórzy ostentacyjnie wychodzą. Major Maciej Zimny zaprasza mnie na wieczorną herbatę owocową. Zapewnia, że wybór ma bogaty, bo niedawno był w kraju i odnowił zapasy. Obiecało też przyjść kilku oficerów, którzy — tak jak on — byli kiedyś falowymi. Major zapewnia, że dowiem się z pierwszej ręki całej prawdy o fali. Pijemy malinową. Ktoś żartuje, że malinowa — podobnie jak fala — wyciska z człowieka pot.  Gospodarz wyjaśnia skąd się wzięło określenie falowania w wojsku. Od falującego centymetra.  W dwuletniej służbie wojskowej były cztery okresy w życiu żołnierza. Rozpoczynał jako „kot”, potem stawał się „ogonem”, po roku należał już do „wicerezerwy”, a pod koniec służby do rezerwy. Na150 dni przed pójściem do cywila żołnierz rozpoczynał odliczanie czasu na krawieckim centymetrze. Każdego dnia obcinał jedną ze 150 jego cząsteczek, a wcześniej zdejmował blaszkę-końcówkę z centymetra, którą przymocowywał do pasa. To był znak, że za pięć miesięcy pójdzie do cywila. Gdy trzeba było posprzątać salę, wyszorować posadzkę w latrynie, wziąć służbę poza kolejnością, to „wicerezrwista” wyjmował z kieszeni centymetr i wprawiając go w ruch falowy mówił, że „fala mi na to nie pozwala”. I nikt nie protestował. „Koty” i „ogony” wiedziały, że za półtora roku będą korzystać z tych przywilejów, a teraz muszą być posłuszni. Żołnierze ciągle wzbogacali falę, na przykład dniami i nocami wyszywali bajecznie kolorowe chusty. Robili to najpierw z nudów, bo przepustkę otrzymywało się raz na kilka tygodni, albo jeszcze rzadziej, a potem rywalizowali, kto wyhaftuje ładniejszy wzór. Żyli falą, ona pomagała przetrwać rozłąkę z rodziną, odpędzić złe myśli... Falowy wyróżniał się także wieloma drobnymi szczegółami w ubiorze, na przykład sposobem wiązania obuwia. Im starszy żołnierz, tym luźniejsze nosił opinacze. Poluzowane paski w opinaczach powodowały, że sprzączki głośno dzwoniły, jak ostrogi u przedwojennych kawalerzystów. Z daleka było słychać, że to pewnym krokiem idzie pan „wicerezerwista”, a nie jest to skradający się nieśmiało „kot”. Inny szczegół, skrzyżowane „bojówki” (szlufki) na pasie, na to można było sobie pozwolić dopiero w drugim roku służby. W 6 dywizji powietrzno-desantowej oznaką falowego był też maksymalnie ściągnięty pas na mundurze. To poszerzało w barach, nawet chuderlak wyglądał jak kulturysta i wzbudzał zachwyt wśród dziewczyn. — Prawdziwa fala, o jakiej możemy już tylko powspominać, nie miała nic z przypisywanej jej dziś przemocy. To był niepisany koleżeński regulamin, kodeks, rytuał przekazywany przez kolejne roczniki. Najpierw dowództwo armii było tym zaskoczone, potem niektórzy próbowali postępowanie żołnierzy wyśmiewać, lecz przynosiło to odwrotny skutek. Zdecydowano się przechwycić falę, zalegalizować ją, włączyć do żołnierskiego ceremoniału. Robiono to jednak nieudolnie... W kantynach oferowano gotowe chusty... Żołnierze zbuntowali się, nie tylko, że nie kupowali tej taśmowej produkcji, ale sami przestali haftować. Chcieli, chcieliśmy — poprawia się kapitan Ryszard Piłat — mieć swoją falę, a nie narzuconą, „udoskonaloną” przez tych, którzy nie mieli z nią nic wspólnego.
Do tej „centymetrowej i haftowanej” fali, jak do każdej fali, przyłączały się i brudy. Starzy żołnierze brali pod opiekę młodszych. Mówiło się, że w celach wychowawczych, a w praktyce oznaczało to, że kapral miał ordynansa. Nie chciało mu się rano wstawać z łóżka, więc wysyłał „kota” po śniadanie, po papierosy, po flaszkę. Oczywiście nie za swoje pieniądze, ale za żołd „kota”, lub „ogona”. Żądania rosły, a „falowe zabawy” stawały się coraz bardziej idiotyczne. Organizowano na przykład zawody w piciu wody, zmuszano młodszych do wypicia dziesiątków litrów „kranówy”. Albo taboretowy tor przeszkód, pasowanie na kucharza pod gradem warząchwi i tłuczków do ubijania ziemniaków. To już nie była zabawa, lecz znęcanie się... Ta fala, nie mająca nic wspólnego z tradycyjną, stawała się wynaturzeniem, przemocą. Mniej odporni psychicznie targali się nawet życie.
Wtedy podpułkownik, dziś generał Roman Polko tak mówił dziesięć lat temu o fali: — Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy znęcaniem się, którego nie można tolerować, a surowym wychowaniem, bez którego wojsko obejść się nie może. Jeśli żołnierz nie doświadczy podczas szkolenia stresów i napięć, jeśli nie nauczy się ich pokonywać, to jakie będzie jego zachowanie się i wartość w sytuacji rzeczywistego zagrożenia? Żadna.
Fala, rozumiana jako przemoc, występuje nie tylko w wojsku. Spotkać się z nią można w fabrykach, w biurach, na budowach, w szkołach, a przyczepiliście się tylko do żołnierzy. Prezesi, dyrektorzy zachowują się gorzej od najgorszych kaprali. Szkoda, że media tego nie widzą. Pracownicy są bezbronni, kto ich weźmie w obronę? Związki zawodowe, których nie ma? Syty, przejedzony nie zrozumie głodnego. Niedostrzeganie tych problemów, to proszę mediów grzech zaniechania, o którym przypominam kończąc cykl niedzielnych, wielkopostnych reportaży bałkańskich.

  Porwanie

     Polscy żandarmi powrócili właśnie z akcji w Globočicy. Wioska ta leży tuż przy granicy z Macedonią. Mieszkają tam dwa rody albańskie: Ceków i Lumów. U Agima Lumy skonfiskowali „podręczny domowy arsenał”. Składał się z kałasznikowa z pełnym magazynkiem, sztucera kaliber 12 (obie sztuki broni w idealnym stanie), z niesprawnego karabinka sportowego (kbks) i wiatrówki, oraz kilkudziesięciu sztuk amunicji. Udaremnili też próbę ucieczki jednego, dość ważnego, Lumy. Profesjonalna i błyskawiczna akcja polskich żołnierzy zapobiegła jakimkolwiek rozruchom i próbom odbicia „niewinnego Albańczyka”. Zanim sąsiedzi Lumy zorientowali się co się stało, on znajdował się już w samochodzie, w drodze do polskiego batalionu. Po wstępnym przesłuchaniu Albańczyka przekazano żandarmerii amerykańskiej.
                        
Tyle wrażeń jednego dnia. Szczególnie poruszyła mnie ta fala. Nie ma mowy o zaśnięciu. Czytam. Słucham muzyki. Nie pomaga. Sąsiad z przeciwka ma widać podobne kłopoty, a widząc, że u mnie się świeci przychodzi na „nocne rozmowy”.
Wspominamy kolegów — których poznałem wcześniej, jeszcze jako korespondent w cywilu — a teraz ich nie widzę w jednostce. Gdzie są? Co robią?
— Co się stało z kapitanem Nowakowskim z sekcji współpracy wojskowo-cywilnej? Jurek był wyjątkowo  zdyscyplinowanym żołnierzem, wspaniałym kolegą. Oczytanym. Nazywałem go batalionowym humanistą, choć z wykształcenia był chemikiem. Gdzie on teraz jest?
— To pan nic nie wie? — pyta z niedowierzaniem sąsiad, przyjaciel Jurka.
— Nie, co się stało? Spodziewam się najgorszego.
— Miał wpadkę... Musiał za karę zjechać natychmiast do kraju... Konwojował dwóch Serbów, dyrektorów szkół. Pojechali na spotkanie z Albańczykami, też nauczycielami, do albańskiej wsi. Albańczycy i Serbowie serdecznie się przywitali... Nie ukrywali wzruszenia... Wpadli sobie w objęcia... Widać, że byli starymi, dobrymi przyjaciółmi. Zaproponowali kapitanowi Nowakowskiemu, żeby ich zostawił na godzinę, oni załatwią swoje sprawy, a on może pojechać w tym czasie w swoich. Jurek, nie podejrzewając niczego, przystał na tę propozycję... Ale kiedy przyjechał po Serbów, ich już nie było. Jak w czeskim filmie „nikt nic nie wie”. Albańczycy nabrali wody w usta. Podjęte natychmiast energiczne dochodzenie przez Polaków i Amerykanów nie przyniosło żadnych rezultatów. Serbowie przepadli, jak kamień w wodę... Jurek przeżywa wielki dramat. Podejmuje poszukiwania na własną rękę, odwiedza nawet wróżbitów, jasnowidzów... Jeden z Serbów żyje, drugi został zamordowany — mówią. Jurek — za pośrednictwem kolegów, którzy przyjeżdżają na urlopy do kraju — przesyła rodzinom Serbów żywność, lekarstwa, odzież. Chce w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia. Nie może przecież nie zdawać sobie sprawy z tego, że złamał rozkaz, regulamin, że postąpił źle. Nie wolno, ani na chwilę pozostawić bez opieki ludzi, których się konwojuje, za których się odpowiada... To nauczka i przestroga dla innych — nie ufać Albańczykom. A także — dodam już od siebie — nic im nie obiecywać... Dasz im palec, to cię złapią za całą rękę i będą chcieli coraz to więcej i więcej.

O nienawiści i przebaczaniu

     Przeglądam przygotowany do druku reportaż. To dobra lektura na Wielki Post... Bo nie tylko o nienawiści, ale i o przebaczaniu w nim jest.  Pojechałem do Gornjej Brnjicy, do znajomych Serbów, Božidareviciów. To kilkanaście zaledwie kilometrów za Prištiną. Byłem u nich kilka miesięcy temu. W obejściu krzątają się dwie dziewczyny. Wtedy ich nie było. Może przyjechały wnuczki pomóc dziadkom — pomyślałem. Nie odpowiadają mi jednak na pytania zadawane po serbsku. Nie otwierają bramy. Tłumacz, Albańczyk, ale przyjaźnie nastawiony do Serbów, ciągnie mnie za rękaw. — Daj poruczniku spokój, przecież to Albanki. Ale co one tu robią? Czyżby Dragutin sprzedał gospodarkę? — pyta z niedowierzaniem sam siebie.  Od sąsiadki Božidareviciów dowiadujemy się, że Albańczycy wybijali im kamieniami szyby, grozili, że spalą dom jak im go nie sprzedadzą. Żyli w ciemnościach, bo nie mieli już pieniędzy na szklarza, okna zabili deskami, w końcu sprzedali dom, pole i wyjechali do Serbii.  Przed rokiem w Brnjicy było trzydzieści kominów albańskich i dziesięć serbskich. Teraz tylko z ośmiu serbskich unosi się dym, bo inne domu też puste... Pusty stoi dom Mile, brata Slavy, zaginął pół roku temu, po jakimś czasie wyrzuciła go rzeka. — Albańczycy biorą odwet za doznane krzywdy, ale giną niewinni — mówi tłumacz, Albańczyk. Jeden z nielicznych, który nie myśli o odwecie.
 
Lebane. Kolejna, także albańsko-serbska wioska. Po jednej stronie drogi mieszkają Serbowie, po drugiej Albańczycy. Przed wojną droga ich nie dzieliła, lecz łączyła. Odwiedzali się po kilkanaście razy dziennie. Jedni drugim pożyczali pieniądze, maszyny, zapraszali się w gościnę... Gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych nasiliło się tzw. czyszczenie etniczne — i serbskie wojska i oddziały paramilitarne zaczęły masowo wyrzucać Albańczyków z tych mieszanych wniosek — „czyściciele” nie ominęli Lebane. Ale tu ich spotkała niespodzianka. Na gościńcu, przy wjeździe do wioski stanęli Serbowie i powiedzieli twardo i stanowczo: „Nie wejdziecie do naszej wsi, nie wydamy wam Albańczyków, chyba, że najpierw nas rozstrzelacie”. Serbscy dowódcy byli zaskoczeni. Udali się na naradę i więcej się, nawet w okolicy Lebane, nie pojawili. Historia się powtórzyła, gdy po zakończeniu nalotów i wkroczeniu sił międzynarodowych Albańczycy byli górą i przejęli władzę. Teraz oni starają się wziąć w obronę swych sąsiadów, Serbów. Ale boją się swoich przywódców, skrajnych nacjonalistów albańskich.   Vuka, żona Serba o imieniu Moma, zagniata jego ulubioną pitę, nadziewaną tykwą. Taką pitą częstowała ostatni raz sąsiadów, Albańczyków, gdy powrócili z wielkiego exodusu, pod koniec czerwca 1999 roku. Teraz się raczej nie znają. Serbowie żyją jak w getcie. Nie wychodzą za bramę. Nie uprawiają pól. Boją się nawet przebiec dwieście metrów do sklepu. Raz w tygodniu, pod eskortą żołnierzy KFOR, jadą autobusem na zakupy do serbskiej enklawy w Gračanicy.
— Żyjemy tu jak psy na łańcuchach, które pilnują zagród — mówi Miloš, kuzyn Momy. Młodzież wyjechała do Serbii, do szkół, zostali sami starzy, czekają już tylko na śmierć, bo czy warto tak żyć? — narzeka.
Moma jest jednak dobrej myśli. Wierzy, że przyjdzie taki dzień, w którym powrócą dawne przyjaźnie, ludzie zapomną o urazach. Ale wpierw — jedni i drudzy — muszą się przestać bać i słuchać polityków, którzy przed laty zasiali w nich nienawiść i ciągle ją podsycają.
Jedynie Albańczyk o imieniu Shaban nie boi się „co inni powiedzą” i przyjaźni się nadal z Momą. 

Litwini zaatakowali w południe

     Wielki Piątek 2000 roku. W kaplicy 18 batalionu żołnierze modlą się u Grobu Pana Jezusa...  Przy drodze prowadzącej do obozu ćwiczą polscy żołnierze z kompanii szturmowych. Sierżant z armii amerykańskiej uczy ich jak bezpiecznie i skutecznie rozpędzać demonstrantów. 
— Jeden obok drugiego, zdecydowany krok. Nie dać się okrążyć. Nie żałować pałek, ale bić po pośladkach, po nogach, po rękach, nigdy w szyję...Tam są tętnice. Bić, żeby tylko obezwładnić, nie okaleczyć, a w żadnym wypadku nie wolno wam zabić! — krzyczy sierżant.
Ćwiczeniom przyglądają się Litwini. To oni wystąpią w roli demonstrantów. Im się dostanie... Litwini zaatakowali w samo południe. Zakotłowało się... Porucznik Adam Włoczewski, który dowodził akcją Polaków nie żałuje gardła. — Wyrównać, nie zostawać w tyle... Spychać ich do rowu... Od czego macie tarcze? Zasłaniać się przed kamieniami... Jak nie wy ich, to oni was... Wycofać się... Wyrównać... A teraz uderzyć z siłą powracającej fali... Czasem porucznikowi wyrwie się mocniejsze słowo...To nie jest zabawa w wojsko... To jest wojsko! Służba. Daleko od kraju, w wyjątkowo niebezpiecznym terenie. Nie wiadomo, kto wróg, a kto przyjaciel. Po postnym obiedzie porucznik Korzeniewicz — a któżby inny, jak nie mój bezpośredni przełożony — odwozi mnie na lotnisko w Skopje.  Przesiadka w Wiedniu.  Wieczorem jestem już w domu.  Nic, tylko opowiadam o wojsku. Zostawiłem tam przecież kawałek swojego życia. A po sześćdziesiątce lata liczą się podwójnie, a może i potrójnie... Żona z córką zajęte przygotowaniem do Wielkanocy słuchają pewnie przez grzeczność.
— Nie opowiadaj, bo się „wygadasz” i nic ci nie zostanie do napisania — żartuje żona... Ja wolę sobie w spokoju przeczytać twój reportaż w gazecie...

  Koleżeńska... zazdrość                          

     Przyjechałem do domu w cywilnych ciuchach, żeby nie rzucać się w oczy wojskowej żandarmerii, ale w plecaku miałem mundur. Dowódca pozwalił mi wziąć do kraju ubiór komandosa, a nawet pójść do redakcji w „pełnej gali”. Pełne zaskoczenie. Portierzy oniemieli. Melduję się u naczelnego, Piotra Aleksandrowicza, który — za co raz jeszcze Panu dziękuję, Redaktorze — bez wahania zaakceptował mój pomysł „zaciągnięcia się do osiemnastego batalionu w Kosowie”. Wręczyłem mu dyplom przyznany jemu i redakcji przez dowódcę batalionu.  Przybiega fotoreporter... Przekonuję się też, ze nic nie straciło na aktualności powiedzenie: za mundurem panny sznurem.  Halinka Bińczak, kierowniczka działu ekonomicznego, gratuluje mi pomysłu, ale nie dowierza, że jestem rzeczywiście oficerem.
— To dali ci tak, no wiesz, awansem, jako dziennikarzowi? — nie to pyta, ni to stwierdza, ale w każdym bądź razie robi to podchwytliwie.
Nie wytrzymałem, pokazałem jej legitymację oficerską i  natowski „żółty” identyfikator. Uwierzyła, ale była tym najwyraźniej zaskoczona.
Natomiast koledzy, którzy nigdy nie powąchali prochu, szczerze mi zazdrościli i pewnie żałowali, że gdy byli młodzi migali się przed wojskiem.
Święta — jak to żołnierzowi — szybko minęły...
I — jak to powiedziałby profesor Stanisławski, wykładowca mniemanologii stosowanej — to byłoby na tyle.


Ten Krzyż, na szczycie jednego ze wzgórz okalających Skopje, widać już — przy dobrej pogodzie — z odległości 30 kilometrów.


 


Wielkanocna msza święta w katolickim kościele w Skopje. Wtedy byłem już korespondentem w cywilu.


 


Wielkanocna msza święta w 18 batalionie.


 


Wielkanocne śniadanie w polskiej bazie logistycznej w Skopje.


 


Koledzy nie zapomnieli o towarzyszach broni, którzy zginęli w Kosowie. W tym miejscu, w pobliżu jednostki, skończyło się ziemskie życie żołnierza, Jurka Abrama.


 


Shaban i Moma, dwaj przyjaciela z Lebane, Albańczyk i Serb.


 


Łyk najlepszej na Bałkanach śliwowicy — z piwnic klasztoru Sv. Naum na granicy macedońsko-albańskiej — za zdrowie moich Czytelników. Ten pierwszy z lewej, to ten życzący, porucznik rezerwy, red. Ryszard Bilski.


 

 
©  Tekst i zdjęcia Ryszard Bilski/TSK24/Team
 

Ostatnie komentarze

  • Bożena powiedział(a) Więcej
    Matko, ile życia w tych ludziach... 13 godzin temu
  • Anonimowy powiedział(a) Więcej
    W MCK rządź stara emerytka -przedszkolanka,więc czego oczekiwać! 2 dni temu
  • zenko powiedział(a) Więcej
    gdzie Strefa Kibica Hokejowych Mistrzostw Świata 2024 w Skarżysku?. W MCK nawet telewizorni nie ma dla ubogich 3 dni temu

Komentarze pozostają własnością ich twórców - redakcja TSK24.pl nie bierze za nie odpowiedzialności. Nick nie jest zastrzeżony dla jednego użytkownika.
Serwis nie ma obowiązku publikacji nadesłanych materiałów. Materiały nie zamawiane przez Serwis Informacyjny TSK24.pl nie podlegają zwrotowi. Autorzy materiałów publikowanych w serwisie wyrażając zgodę na ich publikację przenoszą jednocześnie prawa do nich na rzecz Serwisu Informacyjnego TSK24.pl. Serwis zastrzega sobie również prawo do wykorzystywania zamieszczanych materiałów w celach promocyjnych i reklamowych na wszelkich polach ekspozycji.
Wszystkie Prawa Zastrzeżone - Żadna część jak i całość materiałów zawartych w portalu TSK24.pl nie może być powielana i rozpowszechniania lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją, fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie.
Wszelkie wyżej wymienione postępowanie bez pisemnej zgody wydawcy - PPHU MPC-TECH ZABRONIONE!