Powiadomienie o plikach cookie Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych, realizacji usług i reklamowych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w Polityce prywatności.

Kontakt z redakcją: tel. 41 2511951 alinajedrys@gmail.com


  • Kategoria: Kultura

Niedziela z reportażem Emeryt w... desancie cz. VI

Żołnierskie palmy

Zbliżamy się do końca mojego „Wielkiego Postu w 18 batalionie” w Kosowie.
Mamy już Niedzielę Palmową 2010.
Przed dziesięciu laty palmy — także te żołnierskie na misjach — święcono dopiero 16 kwietnia.
Przenieśmy się w tamten czas...
Właśnie, wiele się wtedy wydarzyło. Nietylko, że byliśmy już od 26 marca (niedziela) w nowym, wiosennym czasie... Przesunięcie wskazówek zegarów o godzinę do przodu spowodowało, że wiele osób zaspało. Ale na patrole wszyscy wyjechali o czasie, lecz wielu z suchym prowiantem. Ja też nie zdążyłem na śniadanie. Dobrze, że obiad już o trzynastej. Rosół i pieczony kurczak. Palce lizać. A zawdzięczamy to między innymi plutonowemu Stanisławowi Bąkowi, dowódcy drużyny gospodarczej. Pochodzi z Zamojszczyzny, zawodu nauczył się w wojsku, w szkole w Grudziądzu.

— Co panu tu się najbardziej dało we znaki?
— Błoto! Deszcz! A jak dogrzało słońce, to kurz...Ciężko było na początku. Spaliśmy gdzie popadło, na skrzynkach, na ziemi, tylko po kilka godzin na dobę. Staraliśmy się, by każdego dnia były dwa gorące posiłki, obiad i kolacja. Teraz też nie dosypiamy. Pracę w kuchni rozpoczynamy o piątej rano, trzeba wstać pół godziny wcześniej, prysznic, golenie, a wychodzimy o dwudziestej trzeciej.
— Pamiętam, był taki czas, że wszyscy mieli już dość pasztetu w puszkach...
— Cóż było robić, jak deszcz zalewał kuchnię, a wiatr zrywał namiot...
— Ale teraz karmicie wyśmienicie.
— Staramy się...Miło nam, gdy koledzy mówią, że gotujemy „po domowemu”. To także zasługa serbskich kucharek, które zatrudniamy. Szkoda, że pan, poruczniku, wyjeżdża na święta, zobaczyłby pan żołnierski stół Wielkanocny.

Msza święta w kontenerze stołówkowym

     Niedziela Palmowa... Ta kwietniowa, sprzed dziesięciu laty. Mszę świętą, koncelebrowaną, odprawiają w żołnierskiej kaplicy batalionowej księża: Hubert, ówczesny wicedyrektor Caritas Polska i kapelan 18 batalionu desantowo-szturmowego, ks. Marek. Niestety, już nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym.
Po mszy rozmawiam z ojcem Hubertem.
— W Drajkovcach, na granicy etnicznej serbsko-albańskiej, budujemy ośrodek zdrowia, z którego — to podstawowy warunek — będą korzystali Serbowie i Albańczycy. Projekt wykonał pan Wiesław Niewiadomski z Warszawy, wolontariusz, kosztowało go to mnóstwo pracy — mówi. — Ponieważ Drajkovce postrzegane są jako strefa serbska, więc niejako dla równowagi w Uroševacu, przy tamtejszej parafii katolickiej, także uczestniczymy w budowie ambulatorium i ośrodka środowiskowej opieki pielęgnacyjnej. Te obie inicjatywy podpowiedzieli nam polscy żołnierze i bardzo nam pomagają w ich realizacji.

Z  kapelanem, księdzem Markiem pojechałem do Brezovicy, gdzie odprawił mszę świętą dla stacjonującej tu polskiej kompanii.
Powrót do Štrpc. Oczekujemy wizyty nowego dowódcy KFOR generała Ortuno.
Ląduje generalski helikopter. Ortuno udaje się na spotkanie do władz gminy. Rozmawia także z dowódcą naszego batalionu. Wizyta generała w Štrpcach jest krótka.
Nie ma czasu na odpoczynek. Z naszym kapelanem jadę do Globočicy, gdzie na przejściu granicznym Kosowa z Macedonią pełni służbę polski pluton. W żołnierskiej stołówce, mieszczącej się w kontenerze,  ksiądz Marek odprawia mszę świętą, święci palmy.
Wyjątkowo uroczysty nastrój. Tu, gdzie żołnierze codziennie spożywają posiłki, teraz są przy wspólnym stole z Jezusem Chrystusem.
Po mszy kapelan intonuje przepiękną, moją ulubioną pieśń wielkopostną... Zbawienie przyszło przez Krzyż...
    
 Albańczycy wygrali 7:5

     Po południu do Globočicy przyjechała piłkarska reprezentacja osiemnastego batalionu na mecz z Albańczykami. W naszej drużyny grają żołnierze z kompanii wsparcia, oraz Litwini, którzy — w sile plutonu — wchodzą w skład Polskiej Jednostki Wojskowej. Kapitanem naszej drużyny jest plutonowy Paweł Madej.
W drużynie gospodarzy grają: naczelnik wsi, miejscowy restaurator (kapitan zespołu), ekonomista, członek Korpusu Kosowa (organizacja zajmująca się odbudową prowincji i niesieniem pomocy ofiarom klęsk żywiołowych), student, uczeń gimnazjum... Sędziuje Zenun Luma, licencjonowany sędzia piłkarski, z zawodu taksówkarz. Ma nawet gwizdek. Wspominam o gwizdku, bo sędziowie boczni nie mają nawet chorągiewek. Spalone oraz rzuty boczne i autowe sygnalizują gałązkami.
Duże zainteresowanie. Wokół szkolnego boiska jest pewnie pół wsi.
Prowadzenie, już w 9 minucie, obejmują wojskowi, po strzale artylerzysty porucznika Tomasza Janczaka. Tego, opisanego w poprzednim reportażu, z rycerskim rodowodem.
Albańczycy tuż przed przerwą wyrównują na 1:1. W drugiej połowie gospodarze lepiej znoszą upał i kurz... Nie ma czym oddychać... Są lepsi kondycyjnie... Dowiaduję się, że to jeden z lepszych w całej okolicy zespołów... Prowadzą już 5:1.
Publiczność gorąco dopinguje obie drużyny, choć w tej właśnie wsi — byłej silnej bazie Armii Wyzwolenie Kosowa — polscy żołnierze skonfiskowali nie tak dawno temu znaczne ilości broni, amunicji i granatów.
W obliczu totalnej klęski rolę trenera przejmuje dowódca kompanii, kapitan Mirosław Wiklik. Podrywa drużynę do ataku i ostatecznie — po wspaniałych akcjach: chorążego Grzegorza Skowrona (2 bramki), starszego szeregowego Damiana Berbeckiego i litewskiego oficera łącznikowego kapitana Limasa Gudelevičiusa — spotkanie kończy się rezultatem 7:5 dla Albańczyków.

Powrót do bazy. Usiłuję przesłać sprawozdanie z meczu do redakcji sportowej „Rzeczpospolitej”. Rozpoczyna się wielogodzinne poszukiwanie miejsca z sygnałem. Kapitan Wiklik daje mi nawet eskortę... Wychodzimy na drogę i idziemy w kierunku Brezovicy. Tu zawsze był sygnał. Dziś go nie ma.
— Może powodem zaniku jest upał... Zauważyłem, ze w dni pochmurne i deszczowe nie ma problemu z dodzwonieniem się do kraju — mówi porucznik Korzeniewicz.
O północy dajemy za wygraną. Jutro pojadę do Prištiny i stamtąd prześlę korespondencję.

Przy herbacie                            

     Nocny hibiskus u majora Tłoka-Kosowskiego.
— Wie pan co ludzie mówią gdy w Prištinie lub w Štrpcach spotka się kilkunastu Albańczyków lub Serbów? — zapytałem.
— Wiem, wiem, że się zrobił „tłok kosowski”. Ta część nazwiska, którą przejąłem od żony nie ma związku z Kosowem, choć kto to wie, zaś Tłok, to ze strony ojca. Tłoków mam rozpoznanych do XVIII wieku. Łatwiej mi poszło ze znalezieniem korzeni mojej mamy, z domu Kołodziej. Historia jej rodziny wiąże się z Zebrzydowskimi, tymi z Kalwarii Zebrzydowskiej. Ja urodziłem się w Wadowicach. Jestem inżynierem od samochodów i ciągników.
— Jak pan trafił do wojska?
— Przez przypadek. Do wojska nigdy się nie garnąłem, choć studium wojskowe zaliczyłem na piątkę. Prawdziwy, nie studencki, żołnierski mundur założyłem w szkole podchorążych w Ostródzie. Potem był 26 dywizjon artylerii przeciwlotniczej w Krakowie — ale to nie miało jeszcze nic wspólnego z bielską „osiemnastką” — tam przydzielono mnie do służby samochodowej. A, że był akurat wakat na stanowisku szefa tej służby więc padło na mnie. Było to miłym zaskoczeniem, lecz pojęcie o tej robocie miałem. Wcześniej, w cywilu, byłem wicedyrektorem do spraw szkolenia w firmie samochodowej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że w tym momencie wiążę się już na dłużej z wojskiem. Zachęta była jednak nie do odrzucenia, bo nie tylko pobory szefa, ale i mieszkanie mówi major. — Potem kolejny awans, zostałem szefem szkolenia służby samochodowej w brygadzie. Następnie misja pokojowa na Wzgórzach Golan, byłem tam szefem transportu i remontu. Po półtora roku powrót do brygady, przeniesienie do służby logistycznej w 16 batalionie desantowo-szturmowym w Krakowie, intensywna nauka angielskiego, misja w Bośni, powrót do kraju, przeniesienie do bielskiej „osiemnastki”, przygotowanie się do wyjazdu do Kosowa. Resztę, to już pan zna... Był pan przecież świadkiem, jak nam deszcz zatopił stołówkę, a potem wichura przestawiła ją w inne miejsce, spał pan w „zamrożonym” namiocie, mył się pan wodą polewaną z butelki... To już przeszłość. Dziś mieszkamy w ogrzewanych kontenerach, postawiliśmy ich prawie trzysta. Do stołówki przychodzi się nie tylko chapnąć coś gorącego, ale także posiedzieć... Jest czysto, ciepło, przyjemnie. Gdy zaczynałem logistyka była w powijakach, ograniczała się do służby kwatermistrzowskiej, mundurowej. Teraz jest pierwszą służbą w wojsku. Musiało wiele lat upłynąć, musieliśmy przetrwać Układ Warszawski, obalić mur berliński i wejść do NATO, by utwierdzić się w przekonaniu, że jeden dobrze wyszkolony, odżywiony, porządnie wymyty i wyspany żołnierz więcej znaczy, niż dziesięciu głodnych i zaniedbanych, choćby nie wiem jak dobrze przygotowanych ideologicznie — kończy major Tłok-Kosowski.
Herbatę piłem jeszcze u majora, ale niebawem, na porannym apelu, dowódca batalionu odczytał rozkaz o awansach. Szef logistyki, major Tłok-Kosowski został mianowany na stopień  podpułkownika, oficer operacyjny kapitan Tomasz Rutkowski — majora, porucznik Jarosław Jabłoński, dowódca 2 kompanii — kapitana, kapelan porucznik Marek Strzelecki — kapitana.
Majorowi, przepraszam, podpułkownikowi Tłokowi-Kosowskiemu, nowe pagony zakładał osobiście dowódca.
— A beret? — zapytał nieśmiało świeżo upieczony podpułkownik.
— Masz mój, ale wieczorem go oddasz, to pamiątkowy beret — powiedział dowódca, ppłk Roman Polko.

Zoran zaufał Polakom

     Światowe agencje, także polskie „asy” dziennikarstwa, przez kilka dni „żywiły” się nieudaną próbą aresztowania — przez amerykańską żandarmerię — serbskiego zbrodniarza wojennego, Zorana Zanicevicia, ze wsi Sevce w Kosowie. Żandarmi napotkali na ostry sprzeciw sąsiadów Zanicevicia. Kilkuset Serbów obrzuciło ich kamieniami. Dostało się także Polakom, którzy pośpieszyli Amerykanom z pomocą. Żandarmi wystrzelili kilka serii pocisków gumowych. Byli ranni po obu stronach.
Zoran, korzystając z zamieszania, ukrył się, ale po kilkunastu godzinach został aresztowany przez Polaków.
— Agencje robią z igły widły — mówi dowódca polskiego batalionu desantowo-szturmowego w siłach KFOR w Kosowie, ppłk. Roman Polko.. Nie wiem skąd pańscy koledzy mają takie wiadomości, widocznie przy redakcyjnych biurkach w Londynie i w Paryżu, a i w Warszawie lepiej wiedzą, niż my tu, na miejscu. Zoranowi nie postawiono zarzutów popełnienia zbrodni wojennych! Jest podejrzany jedynie o nielegalne posiadanie dwóch granatów. Rozmawiałem z jego żoną, prosiłem, aby nakłoniła męża do oddania się w nasze ręce. Poskutkowało. Po kilku godzinach Zoran zgłosił się dobrowolnie na nasz posterunek. Odwieźliśmy go już do amerykańskiego aresztu, zostanie przesłuchany i zapewne zwolniony.

Jadę z patrolem do Zorana. Jego dom znajduje się na wzgórzu. Z głównego traktu skręcamy w krętą dróżkę. Domownicy nie mogli nas nie zauważyć i nie zorientować się, że do nich właśnie jedziemy, bo przy ich zabudowaniach droga się kończy.
— Wątpię czy zastaniemy Zorana, pewnie nas zobaczył i czmychnął do kryjówki. Tu, w górach, łatwo się zgubić — mówi dowódca patrolu, porucznik Roman Korzeniewicz.
Zatrzymujemy się w najszerszym miejscu drogi, żeby można było łatwiej zawrócić. Starszy kapral Sławomir Pytel pierwszy wyskakuje z honkera. Rozgląda się na wszystkie strony, poczem zajmuje pozycję pomiędzy zabudowaniami, a samochodem. Ma całą okolicę jak na dłoni.
Niestety, nie zastaliśmy ani Zorana, ani jego żony. Są tylko kuzynki, uciekinierki z Peciu i dzieci Janiceviciów. Janiceviciów! A nie Zaniceviciów, jak podawały najlepiej wiedzące agencje... Jedna z ciotek wysyła chłopaka po matkę. Ten, jak rajdowiec, wskakuje na rower, i choć to z górki, naciska jeszcze mocno na pedały. Pognał jak wicher...
— Prowadzą sklepik we wsi, na dole. Rowerem pięć minut, pieszo — kwadrans — mówi jedna z kuzynek.
Rozmowa nie klei się... Domownicy są nieufni, pewnie myślą, że przyjechaliśmy po Zorana. Jego ojciec narzeka, że Albańczycy ciągle wyłączają prąd, że strach wyjść z domu, bo snajperzy z Armii Wyzwolenia Kosowa — która choć formalnie rozwiązana, ale wciąż istnieje w podziemiu — strzelają do Serbów. Zimą, gdy śnieg zasypał drogi było w miarę bezpiecznie, ale teraz schodzą z gór, zapuszczają się w serbskie enklawy, porywają ludzi, zabierają krowy. Rolnicy uprawiają tylko przydomowe ogrody — pola w dolinach leżą odłogiem — wszystkiego po trochu, ziemniaki, warzywa, czosnek, to co najpotrzebniejsze. To samo mówili nam mieszkańcy sąsiedniej wsi, Donja Bitinja.
Gorąco i parno. Zanosi się na deszcz, a może nawet na burzę. Zaczyna padać kapuśniaczek. Kuzynki zapraszają „na pokoje”. Częstują kawą i herbatą.

Wpada zziajana Divna, żona Zorana. Stara się opanować nerwy. Nie śmie nawet pytać po co przyjechaliśmy. Przeczuwa pewnie najgorsze.
— Zoran pojechał do mechanika naprawiać samochód — mówi.
Telefonuje do mechanika.
— Był, ale już wyjechał do kolegi.
Telefonuje do kolegi.
— Właśnie czekam na niego.
— Jak się tylko zjawi, niech zadzwoni do domu. Pilna sprawa. W domu jest wojsko... Polacy. Pewnie chcą z nim tylko porozmawiać.
Porucznik spogląda na mnie znacząco.
Janiceviciowie mają troje dzieci, dwie córki i syna. Młodsza córka ma osiem lat. Tuli się do matki, boi się o ojca. Nie dziwię się... Przed domem wojskowy samochód i dwóch uzbrojonych żołnierzy. W domu też dwóch wojskowych. W sekundzie przypomniały mi się podobne sceny z mojego dzieciństwa, z okresu drugiej wojny światowej.
— Nie bój się o tatę, chcemy z nim tylko porozmawiać. Ja jestem polskim dziennikarzem — mówię.
— Ale pan jest w mundurze...
— Nie mam broni, tylko aparat fotograficzny i dyktafon.
— Pana koledzy mają karabiny...
Dopytuję się o szkołę. Odpowiada zdawkowo. Dopiero po pokazaniu kilku sztuczek zręcznościowych, z ginącym pieniążkiem, lody zostały przełamane. Dziewczynka się uśmiecha, staje się bardziej rozmowna.
— Czy ma pan żonę, dzieci? Gdzie mieszkają? — pyta.
— Mam już nawet wnuki, Helenka jest w twoim wieku, a Franek ma dopiero półtora roku. Mieszkają z rodzicami we Francji, w Lille.
— Tam musi być ładnie.
— Nie ładniej, niż tutaj.
— Ale tutaj jest niebezpiecznie a tam bezpiecznie. Nikt nikogo nie zabija.
 
Po godzinie przyjechał Zoran. Wyjaśniam, że nic mu nie grozi, chciałbym tylko dowiedzieć się jak to było z tymi granatami?
— Przypadek i pech. Mnie nie ciągnie do broni. Boję się... Pracuję jak portier w Domu Zdrowia w Štrpcach za kilkadziesiąt marek. Przedtem byłem stolarzem w zakładach drzewnych. Teraz są zamknięte. Z czegoś trzeba żyć, mamy sklepik. Pojechałem po towar do Gotovušy. W drodze powrotnej, pomiędzy Gotovušą a Bitinją, zauważyłem w rowie dwa granaty. Prawdopodobnie pozostawili je żołnierze jugosłowiańscy opuszczający w pośpiechu te tereny po podpisaniu rozejmu w Kumanovie. Słyszałem, że inni znajdywali tam amunicję, a nawet karabiny. Ściemniało się, więc pojechałem prosto do sklepu, wyładowałem towar, a granaty — pomyślałem — oddam następnego dnia polskim żołnierzom. Ukryłem je przed dziećmi, bo o nieszczęście nietrudno. Wtem wpadła amerykańska żandarmeria. Rewizja w sklepie, w domu, w obejściu. Znaleźli granaty. Założyli mi kajdanki...
— Ktoś pana wydał...
— Nie. To też był przypadek. Oni nie szukali u mnie broni, ale kradzionego towaru, który rzekomo miałem kupić w Gotovušy, a znaleźli dwa granaty. Na towar miałem kwity, na granaty tylko to tłumaczenie. Wiadomość o moim aresztowaniu rozeszła się lotem błyskawicy. Sąsiedzi zablokowali drogę, jedyną w okolicy. Amerykanie zostali osaczeni, wezwali helikopter. W pośpiechu, bo rzucano w nich kamieniami, biegli i wskakiwali do maszyny, starając się wepchnąć również i mnie. Pilot poderwał śmigłowiec zbyt ostro, drzwi nie były jeszcze zamknięte... Wypadłem. Odlecieli beze mnie. Dalej pan już wie... Przykro mi, że wszystkie gazety nazwały mnie zbrodniarzem...
— Nie wszystkie... „Rzeczpospolita” nie...
— Żadna nie zamieściła sprostowania. Czy to uczciwe?
 
Spostrzeżenia kaprala Pytla

     Janiceviciowie przyjęli nas z rezerwą, ale pożegnanie było już serdeczne. O nic nie proszą, jedynie o przekazanie pozdrowień dowódcy polskiego batalionu. Zapraszają, by ich ponownie odwiedzić.
— Jesteśmy tu pomiędzy młotem a kowadłem — mówi kapral Pytel. Jednego dnia rzucają w nas kamieniami Serbowie, następnego znów Albańczycy. Kiedy indziej bronimy serbskich konwojów przed Albańczykami, albo eskortujemy Albańczyków, którzy odwiedzają swoje domy w serbskich enklawach. Że ja się jeszcze w tym wszystkim nie pogubiłem... Obowiązuje — na szczęście żelazna zasada, o której pan porucznik przypomina podczas każdego patrolu — nikogo nie wyróżniać, wszystkich traktować jednakowo. I tak postępujemy. Ale człowiek ma przecież swój rozum i otwarte oczy. Nie wnikam w to, kto jest winien tragedii tej ziemi, ale zastanawia mnie, kto tę ziemię naprawdę kocha. Gdy jedziemy przez wioski serbskie, to widzę ludzi pracujących w ogrodach, krzątających się w obejściu, wokół serbskich domów jest czysto i schludnie. Natomiast w wioskach albańskich brudno. Albańczyka nie spotkałem jeszcze nigdy przy pługu. A jakimi samochodami jeżdżą: mercedesami, golfami. Nie wiem skąd mają pieniądze, mówi się, że z przemytu, z handlu narkotykami...
Wstępujemy na krótko do Brezovicy. Rozmawiam z żołnierzami, którzy wspomagali podczas niedawnych zamieszek amerykańską żandarmerię.
— Na drodze leżał amerykański żołnierz, poturbowany przez Serbów. Nie zastanawiałem się, podbiegłem do niego, uchwyciłem pod ramię i zacząłem ciągnąć w kierunku naszej sanitarki. Wtedy posypał się na nas grad kamieni. Dostałem w ramię i w łokieć, trzeba było założyć temblak — mówi szeregowy Jan Kołodziej z Knurowa.
Drajkovce. Tu kończy serbska enklawa. Dalej Serbowie nie odważą się nawet wychylić głowy bez eskorty wojska lub policji. I właśnie na tej granicy niezgody ksiądz Hubert, wicedyrektor Caritas Polska, buduje wspólny serbsko-albański ośrodek zdrowia.
Podobnie, w Uroševacu, przy albańskiej parafii katolickiej zamierza otworzyć ambulatorium.
I tu znów ten sam warunek: ma ono służyć wszystkim potrzebującym, bez względu na narodowość.

Na wieczornym hibiskusie u dowódcy oglądam wideo z wydarzeń w Sevcach. Wygląda to o wiele groźniej, niż można by sądzić na podstawie opowieści żołnierzy. Nie są panikarzami, to też wyjaśnia dlaczego nie stracili nerwów. Całe szczęście, każdy ma przecież ostrą amunicję. Mogła się polać krew...




Niedziela Palmowa w kaplicy żołnierskiej w Doboju (patrz poprzedni reportaż).


 

Skopje. Pomnik Matki Teresy.



Wiosenny krajobraz na Bałkanach.



Tu, jeszcze major Tłok-Kosowski na amerykańskiej armacie (patrz poprzedni reportaż).



A tu, już ppłk Tłok-Kosowski, lecz w pożyczonym berecie.



Skopje, stare miasto. Mieszkają tu głównie Albańczycy. Ale ten pierwszy z lewej, to polski dziennikarz, wszędobylski red. Broniarek.



Rozpolitykowani Albańczycy.



 

©  Tekst i zdjęcia Ryszard Bilski/TSK24/Team

 

Ostatnie komentarze

  • zenko powiedział(a) Więcej
    gdzie Strefa Kibica Hokejowych Mistrzostw Świata 2024 w Skarżysku?. W MCK nawet telewizorni nie ma dla ubogich 3 dni temu
  • Coś pan, coś pan.. powiedział(a) Więcej
    Nowy prezydent już niedługo przekona się, jak koalicja 13 grudnia dotrzymuje zobowiązań do współpracy w radzie... 4 dni temu
  • Olo powiedział(a) Więcej
    A mieli rządzić ci , którzy pogrążyli miasto?!przegrana boli i może skończyć się zawałem a może... 5 dni temu

Komentarze pozostają własnością ich twórców - redakcja TSK24.pl nie bierze za nie odpowiedzialności. Nick nie jest zastrzeżony dla jednego użytkownika.
Serwis nie ma obowiązku publikacji nadesłanych materiałów. Materiały nie zamawiane przez Serwis Informacyjny TSK24.pl nie podlegają zwrotowi. Autorzy materiałów publikowanych w serwisie wyrażając zgodę na ich publikację przenoszą jednocześnie prawa do nich na rzecz Serwisu Informacyjnego TSK24.pl. Serwis zastrzega sobie również prawo do wykorzystywania zamieszczanych materiałów w celach promocyjnych i reklamowych na wszelkich polach ekspozycji.
Wszystkie Prawa Zastrzeżone - Żadna część jak i całość materiałów zawartych w portalu TSK24.pl nie może być powielana i rozpowszechniania lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją, fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie.
Wszelkie wyżej wymienione postępowanie bez pisemnej zgody wydawcy - PPHU MPC-TECH ZABRONIONE!