- Kategoria: Kultura
- User
Niedziela z reportażem: emeryt w desancie cz. II
Spekulujemy... Przyjadą posiłki. Ale czy to rozwiąże problem? Czy będzie bezpieczniej? Z pewnością groźniej. Tu każdy Albańczyk ma bowiem broń, albo przy sobie, albo ukrytą w pobliżu, w jamie wygrzebanej przy krzaku, pod gałęziami, w tornistrze synka, który wybiera się do szkoły. Kto by podejrzewał, że zamiast zeszytów i piórnika nosi za ojcem cały arsenał, pistolety, zapas amunicji, granaty”.
Dzieci na pierwszej linii
Zacznę od dygresji... To jest oczywiście dykteryjka serbska, ale usłyszałem ją od Albańczyka.
— Jaki jest najpopularniejszy, indywidualny wykrywacz min w Kosowie? — pada pytanie.
— Wykrywacz metali...
— Nie. Coraz więcej min obudowanych jest bowiem w tworzywo sztuczne. W tym przypadku przydatna jest... krowa.
— ?
— Albańczyk wypuszcza na zaminowane pole krowę i podąża za nią w bezpiecznej odległości. Jak zwierze „wybuchnie”, to znaczy, że to w tym miejscu miny już nie ma. Została wykryta i zdetonowana.
— I trzeba wypuścić następną krowę...
— Tak. Ale słyszałem kiedyś inne pytanie: dlaczego w Kosowie mąż zawsze przodem puszcza żonę?
— Niezbyt wybredne poczucie humoru...
Pierwsi na miejscu blokady zjawiają się Polacy. Potem wzmocnienie przysyłają Ukraińcy, widzę Litwinów, którzy też służą w polskim batalionie, jest kilku Francuzów, dojeżdżają Amerykanie, między innymi specjalna grupa do rozpraszania demonstracji. Żołnierze z tego oddziału przypominają swym wyglądem roboty, astronautów... Na głowach mają wielkie hełmy, na nogach i na rękach masywne ochraniacze, ogromne pistolety automatyczne... Ciężka broń na transporterach opancerzonych także w pogotowiu. Nad skrzyżowaniem krążą helikoptery. Wygląda to wszystko bardzo groźnie.
Albańczycy do pierwszego szeregu wypychają dzieci. Powinny być w szkole, ale polityka jest teraz najważniejsza. Tłum zachowuje się jednak wciąż spokojnie. Nikt nie wznosi okrzyków, nie widzę żadnych transparentów. Cisza przed burzą?
Z lasu — na zboczu góry, za którym znajduje się kilka wsi zamieszkanych wyłącznie przez Albańczyków, w tym ta najbardziej znana, Firaja, z największą kiedyś w tym rejonie bazą Armii Wyzwolenia Kosowa — dochodzą wciąż nowi demonstranci. Z gołymi rękami. Ale wystarczy jeden dobrze ukryty snajper, by się zaczęło... Jest wszędobylska ekipa telewizji francuskiej, są dziennikarze niemieccy i „Rzeczpospolita”.
Słychać przeładowywanie broni
Nagle poruszenie. Krzyki... Zaatakowali Albańczycy. Ruszyli na zbliżający się do skrzyżowania — od strony Uroševaca — samochód z rejestracją macedońską. Sądzą, że są w nim Serbowie. Walą kołkiem w szybę. Trzask rozbijanego szkła. Kierowca nie traci głowy. Silnik na najwyższych obrotach, sprzęgło, wsteczny bieg, znowu gaz do dechy, hamulec, błyskawiczny nawrót, dwójka, trójka i znowu gaz do dechy. Albańczycy biegną do swoich samochodów, chcą gonić Serba. Robert Żółkiewski z policji międzynarodowej — rodem z Legnicy — własnym ciałem zagradza im drogę, wyciąga pistolet, przeładowuje... Widać, że jest zdecydowany na wszystko. Zatrzymują się... Nasi żołnierze rozpoznają w jednym z atakujących Albańczyków etatowego zadymiarza z Kačanika. Ktoś żartuje, że nawet w powietrzu wyczuwa się adrenalinę.
Polscy negocjatorzy: kapitan Ryszard Piłat i major Maciej Zimny szukają kontaktu z przywódcami. Starają się wypatrzyć ich w tłumie. „Obstawiam” trzydziestolatka w czarnej czapeczce, w czarnym wdzianku i w wojskowych spodniach. Ma jeszcze jeden znak wyróżniający go z tłumu — rudą bródkę.
— Trafiony — mówi major.
„Rudy” udaje prostaczka. Nie jest skory do rozmów. Stara się zgubić w tłumie, lecz czujemy przez skórę, że ma nas na oku.
Nadchodzi wiadomość: niebawem ma przyjechać „ważny Albańczyk” ze wsi Firaja.
Czekamy. Czas się dłuży. Rozmawiam z Albańczykiem, który sprawia wrażenie, że znalazł się tu przypadkowo. Nie pomyliłem się... Pochodzi z Uroševaca.
— Dziś KFOR i policja międzynarodowa bronią Serbów, starają się zagwarantować serbskiemu konwojowi bezpieczną drogę. Ale rok temu to Serbowie byli górą — mówi ów Albańczyk. Oni dyktowali warunki. 14 marca 1999 roku — równo rok temu — nie było jeszcze wojny, istniał wciąż promyk nadziei, że nie dojdzie do nalotów NATO. Właśnie tego dnia wyjeżdżały do Paryża, na pokojową konferencję w sprawie przyszłości Kosowa, dwie delegacje: serbska — z Belgradu i albańska — z Prisztiny. Albańczycy plan podpisali, Serbowie — nie. Wojska Jugosławii przerzuciły natomiast ponad trzydzieści tysięcy żołnierzy do Kosowa przygotowując się do wojny z NATO. Richard Holbrooke przyleciał z misją ostatniej szansy do Belgradu. Nie zdołał jednak przekonać Miloševicia i 24 marca rozpoczęło się bombardowanie.
— Gdzie pan wówczas był?
— Już w Macedonii.
— Wypędzili pana Serbowie?
— Nie. Sam tak zdecydowałem. Wyjechałem bez przeszkód. A z tym wypędzaniem to nie było tak, jak najczęściej mówili uchodźcy, że dawano im tylko pięć minut, a jak ktoś nie zdążył tu kula w łeb. Przychodziło wojsko lub policja i kazali się wynieść w ciągu 12 godzin. I odchodzili. Ale zaraz po tym przychodziło UČK (podziemna armia kosowskich Albańczyków, przyp. R.Bi.) i zabraniało — pod karą śmierci — opuszczać wieś. Ludzie zostawali. Gdy serbska policja przyszła drugi raz, to rzeczywiście dawała już tylko kwadrans. Powiem panu w zaufaniu, ja dzisiaj najchętniej uciekłbym z Kosowa, na Zachód, lecz się boję iść do przedstawicielstwa rządu Jugosławii w Prisztinie po jugosłowiański paszport, bo moi rodacy wzięliby mnie za zdrajcę. Jak tu żyć w kraju, w którym demokrację myli się z anarchią.
Mój sąsiad był do wojny adwokatem, bronił wielu Albańczyków. Na sto procesów wygrywał tylko pięć. Zapadały ciężkie wyroki... To wszystko tragiczna prawda, ale te wyroki zapadały w sądzie. Teraz zaś ludzie sami wymierzają sprawiedliwość. Nie popieram odwetu na Serbach! To źle o nas świadczy, wiele tracimy w oczach świata... Przegrywamy nasze zwycięstwo.
Rozmowa się urywa.
— Jedzie Hiseni — krzyczą Albańczycy.
— Przystojniaczek — mówi któryś z polskich żołnierzy.
Rzeczywiście... Modnie ostrzyżony, starannie ogolony, w granatowej dyplomatce. Sprawia wrażenie zaskoczonego tym co się stało.
— Ta blokada jest spontaniczną reakcją na niedzielne wydarzenia, kiedy to Serbowie zablokowali osiem albańskich samochodów. Gdyby nie interwencja KFOR-u, to nie wiadomo jakby się to skończyło. Albańczycy pojechali tylko zobaczyć swoje domy. Do tego mają przecież prawo, zagwarantowane mocą postanowień ONZ — mówi spokojnym głosem Hiseni.
Negocjatorzy, wśród których jest także cywilny administrator Štrpc z ramienia ONZ, próbują wytłumaczyć postępek Serbów wcześniejszym atakiem Albańczyków na serbski konwój.
— Zejdziemy z drogi, bo eskalacja napięcia do niczego dobrego nie doprowadzi. Pozwolimy Serbom swobodnie podróżować, ale pod warunkiem, że oni pozwolą nam — mówi Hiseni.
— Zabili Albańczyka, który był tłumaczem w polskim batalionie — krzyczy ktoś z tłumu.
Poruszenie wśród demonstrantów. Wygląda na to, że radykalni odwetowcy są znów górą.
— Nie będziemy przepuszczać tą drogą morderców — krzyczą.
Nasi negocjatorzy wyciągają asa z rękawa. Przedstawiają tłumowi Albańczyka „zabitego” przez Serbów! Tak twierdzili, jeszcze pół godziny temu, jego rodacy.
Tymczasem „nieboszczyk” zdrowy i cały, już od kwadransa, tłumaczy to co mówi Hiseni. Zaskoczenie!
Zamiast okrzyku radości, że ich rodak żyje, cichy jęk zawodu.
Śmierć tłumacza miała stać się najmocniejszym argumentem w rękach Albańczyków, zostawili go na koniec. Sądzili, że więcej na negocjatorach i Serbach wymuszą.
Kończą się rozmowy na drodze, a także blokada. Nie ma jednak zgody na przejazd konwoju i nie będzie jeśli Serbowie nie pozwolą Albańczykom obejrzeć ich domów znajdujących się w serbskiej enklawie, w gminie Štrpce.
Negocjacje wygrał też polski kucharz!
Kursujemy pomiędzy Albańczykami a Serbami. Ci pierwsi znajdują się w szkole we wsi Firaja, gdzie urzędują władze albańskie, a budynkiem gminy Štrpce, gdzie są władze serbskie.
Štrpce.
— Postawiliśmy wspólnie mały krok do przodu, od pół roku konwoje regularnie — dwa razy w tygodniu — jeżdżą do Belgradu i z powrotem. To nasz wspólny sukces... Jakim prawem teraz mają zburzyć go Albańczycy?
Major Zimny wyciąga z kabury wcześniej rozładowany pistolet, na stole kładzie pociski i mówi: „Cztery takie pociski zostały wystrzelone dwunastego marca przez dowódcę polskiego batalionu w obronie albańskiego tłumacza. To wiem, pochwalacie. A co powinniśmy uczynić dzisiaj, by spełnić oczekiwania Serbów, którzy mają prawo jechać do Belgradu, a wy im nie pozwalacie? Też strzelać? A jutro? Pojutrze? Chcecie nas zmusić do tego byśmy za każdym razem gdy się pokłócicie sięgali po broń? Dokąd to was i nas zaprowadzi?”
Albańczyków zatkało! Nie mieli na to proste pytanie odpowiedzi.
To był finał popisu polskich negocjatorów.
Ale nie sposób nie wspomnieć o sukcesie — również międzynarodowym — kucharzy z kompanii w Brezovicy. Gdy nie widać było końca rozmów, które toczyły się w byłej bazie UČK w albańskiej wsi Firaja, pojechaliśmy z „moim” porucznikiem na obiad, właśnie do Brezovicy. Zjedliśmy wspaniałą grochówkę, a dla kolegów przywieźliśmy placki ziemniaczane. Ale nie jakieś tam odsmażane mrożonki, lecz najprawdziwsze domowe placki! Z dziś świeżo utartych ziemniaków, z dodatkiem cebulki, skwareczków. Amerykanów, którzy akurat wyszli na papierosa, nie mógł nie znęcić zapach. Jedli i cmokali. Nie dziwię się im. Poczęstowali nas swoimi „Ready-to-Eat, Individual” wyprodukowanymi w Texasie. Zrobiliśmy — z porucznikiem Korzeniewiczem — próbę jedzenia „amerykańskiego pakietu żywnościowego”. Do większego pojemnika włożyliśmy mniejszy, wlaliśmy pół szklanki wody. Zaczęło się gotować. Rozerwaliśmy torebkę z obiadem, był gorący, ale wyglądał jakby już wcześniej ktoś go zjadł, przynajmniej jeden raz. Żadnego zapachu, smaku. Myzia. Z pewnością kaloryczna... Może po trzech dniach głodówki... Nasze porcje rezerwowe, też mają wzięcie u Amerykanów. No, ale są to wspaniale konserwy: szynka z drobiu, mielonka „Tyrolska”, pasztet i wiejski salceson.
Późnym wieczorem zapada, niestety, decyzja o odwołaniu środowego konwoju. W środy w Gnjilane odbywają się targi. Przyjeżdża dużo ludzi. Tam jeszcze nie wiedzą, że tłumacz albański żyje. Nikt nie sprostował też nieprawdziwej wiadomości niemieckiej telewizji o zaginięciu pięciu innych Albańczyków.
Żyjemy jak w getcie
Kilka dni później uczestniczę w spotkaniu z władzami i — tym razem — także z mieszkańcami serbskiej enklawy. Czują się oszukani odwołaniem kolejnego konwoju.
Znów padają pytają: dlaczego KFOR ulega Albańczykom? Obawiają się też ich odwiedzin.
— W niedzielę przyjadą obejrzeć swoje domy, a we wtorek zechcą powrócić. Mają do tego prawo, ale my też je mamy. A do tej pory — od czasu czerwcowego, w ubiegłym roku, exodusu Serbów — żaden z naszych tu jeszcze nie powrócił. Przeciwnie, uciekają w obawie o życie. Pewnie i tu, w Štrpcach jesteśmy Albańczykom solą w oku — mówi Serb z końca sali.
— Jesteśmy tu na swojej rodzinnej ziemi, a jak bardzo upokorzeni. Ciągle czegoś nam nie wolno. Żyjemy jak w getcie. To bogata ziemia, piękne tereny, dawniej przyjeżdżali turyści. A dziś? Strach, pustka i bieda. Albańska okupacja — mówi jeden z rolników.
— Dlaczego ONZ nie wprowadza w życie rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie Kosowa? Tam wyraźnie powiedziano, że ma ono pozostać integralną częścią Jugosławii. A na co się zanosi? Albańczycy chcą tu stworzyć swoją republikę, oderwać te ziemie od Serbii— mówi kolejny dyskutant.
— Kosowo musi być wieloetniczne. Jest tu dość miejsca dla Serbów i Albańczyków, dla Cyganów i innych narodów. Nie przeczę, że wielu Serbów popełniło błędy, ale Albańczycy też nie są bez winy. Pojednanie, to jedyna droga dla nas i dla nich — mówi emerytowany kelner, dziś goniec w gminie.
— Obie strony traktujemy i nadal będziemy traktować jednakowo. Nikogo nie wyróżniamy. Konwoje nie odjechały, przykro nam z tego powodu, lecz nie rozpętamy nowej wojny w Gnjilane, by utorować drogę autobusom. Będziemy natomiast — wspólnie z wami — szukać kompromisów. Oczywiście nie zawahamy się użyć siły w obronie ładu i porządku, ale tylko wówczas gdy nie będzie już innego wyjścia. Wozimy was bezpiecznie od ponad pół roku i tak będzie nadal — mówi podpułkownik Roman Polko, dowódca polskiego batalionu..
— Nasz pułkownik ma rację — przytakuje jeden z obecnych.
To „nasz” rozładowało do końca napięcie.
Szambonurek
Drugi piątek Wielkiego Postu 2000 roku. Szósta rano, Drajkovce. Kapitan Poleszczuk czeka na nas już ze swoim czajnikiem pełnym gorącej kawy. Miły i rozgrzewający gest, szczególnie wczesnym, jeszcze mroźnym rankiem.
Konwój, składający się z dwóch autobusów — z ponad stu pasażerami — siedmiu ciężarówek i siedmiu samochodów osobowych, eskortują dziś dwa ukraińskie transportery opancerzone, pięć amerykańskich bojowych hamerów, dwa uzbrojone polskie honkery. W odwodzie, kilka kilometrów za konwojem, jadą cztery ukraińskie wozy bojowe. W pogotowiu są ukraińskie śmigłowce. Przed konwojem — ukraińska grupa rozpoznawcza. Na ponad stukilometrowej trasie ruchome patrole, grecki dołącza do konwoju. Albańczycy stojący przy drodze są „lekko zdziwieni”. To pierwszy konwój z tak silną obstawą — dwóch Serbów chroni jeden żołnierz. Przed południem konwój dotarł szczęśliwie do „bramy numer pięć”, na granicy administracyjnej z Serbią.
Do bazy batalionu powrócili tego dnia żołnierze z Kosowskiej Mitrovicy. Uroczysty apel. Dowódca wręcza „mitroviczanom” dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy „moście niezgody” na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: „Polacy mają jakąś >tajną broń< i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków”.
— Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób — mówią żołnierze.
Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy — w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywanie służby fińskiemu oficerowi — niecodzienną przygodę.. Obaj szli w kierunku cerkwi, na skróty, przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem. Rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się, nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok niego wybuchł „wodny wulkan” i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Koledzy nadali mu przydomek — „szambonurek”. Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie.
Wielkie, ale płonne nadzieje
Wiejski sklep w serbskiej Gotovušy. Wśród klientów wyłącznie rozpolitykowani mężczyźni. Podzieleni na dwa obozy. Młodzi są przeciw Slobodanovi Miloševiciowi, chcą demokratycznej Serbii.
— My to tak samo myślimy jak Polacy. Moskwa? Nic dobrego z tamtej strony nie oczekujmy. Oni już nie jeden raz pokazali woje pazurki i biedę. Tylko kłopoty7 z tamtej strony, nic więcej.
Starsi nie widzą zaś lepszego przywódcy od Slobo. Twierdzą, że Belgrad rychło otrzyma wojskową pomoc z Chin i z Rosji i wówczas odzyska Kosowo, popędzi kota nie tylko Albańczykom, ale i NATO.
Dyskusja ożywia się z każdym łykiem śliwowicy, którą tu się sprzedaje na kieliszki.
— Weźmiemy broń do ręki i zobaczymy komu Pan Bóg dopomoże — mówi starszy pan.
Przytakują mu.
— Serbia będzie jeszcze wielka!
Zapomnieli, że ta idea bokiem im wychodzi. Najpierw musieli opuścić Krajinę w Chorwacji, potem stracili wiele ziem w Bośni, teraz wielki exodus z Kosowa... Jeszcze nie zrozumieli? Dobrze, że chociaż ci tutaj, w rejonie Štrpc, mogli pozostać.
— Właśnie, jak to jest? Wy pozostaliście, a inni uciekli. Dlaczego uciekli? — pytam.
— Musieli. Co by pan zrobił, jakby przyszedł do pana wieczorem sąsiad — uzbrojony Albańczyk — z gotową umową kupna-sprzedaży? On formalnie kupił dom i pole od Serba za dwieście tysięcy marek, ma na to ten papier, ale Serb pieniędzy nawet nie widział. A „kupiec” mu jeszcze groził, że jeśli się do następnego dnia do południa nie wyniesie, to go wyniosą, nogami do przodu. Tak było w wioskach mieszanych serbsko-albańskich. Natomiast nasza wieś czysto serbska, solidarna, no i położenie sprzyjało obronie. Zdecydowaliśmy się walczyć do ostatniego, więc Albańczycy nie odważyli się do nas przyjść.
I tak było do dziś...
Co przyniesie jutro?
Polski patrol w Kosowskiej Mitrovicy
Jak daleko do kraju, do domu?
Kapelan, ksiądz porucznik, Marek Strzelecki
© tekst i zdjęcia Ryszard Bilski/TSK24/Team
Oto początek tego reportażu.
Ryszard Bilski: — W czasach Układu Warszawskiego pierwszą osobą po dowódcy jednostki był oficer polityczny, a teraz jest nią kapelan.
Kapelan, ksiądz Marek Strzelecki: — Mało tego, politruk był często ważniejszy od dowódcy. A kapelan to był i jest taki dziwny twór...
— Dlaczego dziwny?
— Ponieważ musi być takim przedziwnym pomostem między tym co jest bardzo męskie, bardzo mocne, co często znajduje się na pograniczu „być albo nie być”, a tym co jest duchowe, tym co współczesnemu człowiekowi kojarzy się jako wysublimowane, łagodne, spokojne. Pomostem przybliżającym miłość i ciepło Chrystusa do męskiego, mocnego świata ludzi twardych, w mundurach. Ludzi z bronią, którzy muszą nieraz działać bezwzględnie żeby zwyciężyć wroga.