- Kategoria: Oczami Skarżyszczan
- User
Niedziela z reportażem Emeryt w... desancie
To wydarzyło się w Wielkim Poście, dziesięć lat temu. Zaledwie i aż dziesięć...
Komandos na emeryturze. To brzmiałoby normalnie, a jeszcze normalniej: komandos na wcześniejszej emeryturze, bo to — wiadomo — służba ciężka, niebezpieczna, stresująca. Ale emeryt — no, powiedzmy, już prawie emeryt, który z własnej woli zaciągnął się do batalionu desantowo-szturmowego, w dodatku na misji bałkańskiej w Kosowie, w kraju targanym konfliktami, pełnym zasadzek: zaminowanych dróg, snajperów ukrytych na szczytach gór, na strychach willi i w lasach przy głównych szlakach komunikacyjnych — to brzmi niecodziennie. Nieprawdopodobnie.
Ale stało się... A to dzięki generałowi Romanowi Polko, który był wówczasdowódcą Polsko-Ukraińskiego Batalionu w ramach sił KFOR w Kosowie i śmiałą decyzją (on tylko takie podejmuje) „przygarnął do swojej trzódki” porucznika rezerwy, dziennikarza „Rzeczpospolitej”. Chciałem być ów dziennikarz w centrum wydarzeń, a to gwarantował status żołnierza, członka drużyny pełniącej codzienne patrole w tym „gorącym” terenie.
Fasowanie i postrzyżyny
10 marca, piątek, 2000 r. Mój pierwszy dzień — jako prawdziwego żołnierza — w 18 bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie. Byłem tu już wcześniej kilka razy, ale teraz mam założyć mundur i zostać na dłużej.
— To także pierwszy piątek Wielkiego Postu, symboliczny dzień. Umartwimy tu pana jak należy — mówił pół żartem, pół serio ksiądz kapelan, porucznik Marek Strzelecki. Niestety, już nie żyje, ale będziemy o nim zawsze pamiętać... Był wspaniałym kapłanem i przyjacielem, wychowawcą i kolegą. Nie zapomnę wywiadu, a właściwie rozmowy z księdzem Markiem, przy kolacji. Mottem było piąte przykazanie: nie zabijaj. Na tej skąpanej we krwi ziemi miało i ma ono wciąż szczególną wymowę. Przedstawię tę rozmowę, w którąś z niedziel Wielkiego Postu 2010.
Na kolację poszedłem jeszcze jako cywil. W jadłospisie: ryba, makaron, sałatka jarzynowa, chleb, masło, ser i herbata.
— Lubi pan rybę? — zapytał jakoś dziwnie podchwytliwie ojciec Marek.
— Wprost przepadam. Do tego jeszcze widzę są surówki... Nie ma nic lepszego — odpowiadam szczerze.
— No właśnie, co to za wyrzeczenie się mięsa dla tych co lubią rybę?! Takim trzeba by w jakiś inny sposób dać odczuć, że to Wielki Post...Z dowódcą o to się już postaramy.
Po kolacji rozpoczęło się wcielanie rezerwisty do armii. Najpierw fryzjer.
— Po całości, czy jedna druga? — zapytał Dawid, żołnierz z Wodzisławia, który dorabia do dolarowego żołdu jako batalionowy goligłowa.
— Jedna druga, tu jeszcze zimno, wokół śnieg...
Major Zbigniew Tłok-Kosowski — dziś generał — szef logistyki zaprasza do magazynu mundurowego.
— Spodnie za długie, a w pasie za wąskie, jak u każdego rezerwisty. Cóż, początki „lustrzycy”. To samo z mundurem. Spodnie dobierzemy, a góra będzie w sam raz, jak zdejmie pan te sweterki. Dwa? Kurtka jest ciepła, nie przepuszcza zimna. Nie zmarznie pan, poruczniku... Dajcie nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo, jak na rezerwistę-dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska. Mieli te swoje dojścia i sposoby, żeby nie powąchać prochu — mówi major.
Buty. Czterdziestka jest w sam raz. Jednak magazynier doradza, abym wziął czterdzieści jeden.
— Tu się dużo biega po górkach, noga nabrzmiewa, dobrze jest też włożyć grubszą skarpetkę, wygodniej...
Buty są ogromne, ale lekkie, przypominają narciarskie, nie przepuszczają wody, a noga oddycha.
Wszystkie berety za ciasne, szukają pięćdziesiątki dziewiątki...
— Lepsza — widzę na oko — byłaby nawet sześćdziesiątka, bo łeb ma nasz porucznik słusznej wielkości — mówi major, który czuwa nad tym abym nie wyglądał jak batalionowa oferma, albo operetkowy „żołnierz królowej Madagaskaru”, lecz jak oficer armii, która jest członkiem NATO.
Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm...A jeszcze do tego aparat fotograficzny, magnetofon, komputer, z którym się nigdy nie rozstaję, w dodatku z zasilaczem, dwie komórki, jedna z kartą warszawską, druga z jugosłowiańską, żeby nie płacić za tych, którzy do mnie dzwonią...Z radia, z telewizji...
Musiałem udźwignąć. Miałem tylko kłopot z wsiadaniem, a właściwie z wskakiwaniem, od tyłu, do samochodu. Nieoceniona okazywała się wówczas pomoc starszego kaprala Sławomira Pytla z Juszczyny koło Żywca. Dawał mi przysłowiowego kopniaka i wskakiwałem jak osiemnastolatek. Po pierwszym patrolu, na pierwszym wyboju, gdy samochód wyskoczył jak na minie i zmiotło nas z siedzeń, przestałem też narzekać na hełm. Uratował mi głowę.
Kostucha czaiła się na każdym kroku
Zamieszkałem w kontenerze. Metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Luksus. Przypominają mi się — mimo woli — ubiegłoroczne nie tylko listopadowe, ale i wcześniejsze, sierpniowe noce — również bardzo chłodne — spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie wówczas śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje, w tworzonej tam wówczas przez pułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej.
Tamte dni, to był wielki koszmar i zarazem sprawdzian dla spadochroniarzy z 18 batalionu desantowo-szturmowego z Bielska—Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroševacem, a Kačanikiem w Kosowie, na skrzyżowaniu dwóch dolin.
— Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, choćby dlatego, że ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się też, że to także jedyne miejsce w całej okolicy, gdzie można było dowiercić się do wody — mówi major Tłok-Kosowski.
— Stanęliśmy wczesnym rankiem przed pięknym łanem zborza. Co ja tu u licha robię? Przyjechałem na żniwa, czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę, choć lepsza byłaby snopowiązałka, a może kombajn. Ale ja, góral przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Jeszcze u nas, w Juszczynie, może konikiem, lecz u sąsiadów, w Żabnicy, nie ma mowy. Oni tam, jak orzą, to muszą skiby przybijać gwoździami, żeby się nie obsunęły, a ziemniaki to sądzą z procy, bo nie podejdzie... Zapisuje pan to? Co ja nagadałem? Jak ja się tam teraz pokażę? Całe szczęście, że gospodarze ogrodzili domy siatkami, bo by mnie przećwiczyli sztachetami z płotów... Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny — uprzedzano nas. Z siusianiem, jak to we zwyczaju bywa, nie można pod drzewko, ani nawet na pobocze, tylko po kole samochodu, a jeszcze lepiej po reflektorze, to go się przy okazji umyje. Na każdym kroku niebezpieczeństwo — wspominał kapral Pytel .
Major Tłok—Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma — nie zaprzecza dziś — przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł przecież wylecieć na minie... Jakąś tam ochronę dawała mu solidna konstrukcja spychacza, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm, ale gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru? Co by to pomogło?
Udało się...
Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty.
Wieczorem zjedli gorący posiłek, ugotowany na wodzie mineralnej. Przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciami i epidemiami.
W nocy wyjechali na pierwsze patrole.
Następnego ranka głośno już było w całej okolicy o Polakach.
Nie mogę zasnąć. Tyle wrażeń. Dowiaduję się też o ostrzelaniu przez Albańczyków serbskiego konwoju eskortowanego przez polskich i ukraińskich żołnierzy (w naszym batalionie służyła kompania Ukraińców oraz pluton Litwinów). Ofiar na szczęście nie było, bowiem autobus najpierw obrzucono kamieniami — więc Serbowie ukryli się, niektórzy położyli się nawet na podłodze — potem padły strzały. Pociski przeleciały nad głowami wystraszonych Serbów, wśród których były głównie kobiety z dziećmi i starcy. Usiłuję te wiadomość przekazać do redakcji. W „komórce” wciąż wyświetla się napis „no service”, ale żołnierze zapewniają mnie, że w kilku miejscach obozu sygnał się pojawia. Podobno dwuzakresowe nokie ściągają sygnał grecki, w dodatku trzy razy tańszy od jugosłowiańskiego. Niestety, ja mam starą nokię. Korespondencje będę nadawał w wypróbowany już w Kosowie — jeszcze w cywilu — sposób, z drogi w pobliżu Uroševaca, albo z Prisztiny.
Pierwsza Niedziela Wielkiego Postu
Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska — Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Štrpc i do Brezovicy, ci z Kačanika wysiedli wcześniej.
O dziewiątej Msza Święta.
Pierwsza Niedziela Wielkiego Postu (12 marca 2000 roku). — Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin — mówi kapelan, ksiądz Marek.
Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów, sto dwadzieścia osób, jedenaście z nich już nie powróci, odchodzą na emeryturę, przechodzą do innej pracy, lub muszą opuścić szeregi wojska. To kara za picie wódki. Autobusy jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie. Wśród pasażerów jest kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z „Rzeczpospolitej”. By skrócić mi — po kilkudziesięcioletniej przerwie (!) — „okres rekrucki” oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem „żołnierz regulaminowy” i myślący zarazem.
W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, co przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci co pozostali, a pojadą w następnej turze — za dwa tygodnie — już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren.
Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Niedzielę poznaje się właśnie po kurczaku!
Patrol w składzie: dowódca — porucznik Korzeniewicz, kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kačanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, tam gdzie kręte i wąskie drogi muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio gdzie jesteśmy.
Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek. To prezent dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. Taca z kilku niedziel, kiedy to kazania głosił kapelan „osiemnastki”. Mówił o nienawiści i pojednaniu, właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych nauczyciele nie akceptują. Mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze.
Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest „kriv” (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują... Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można, miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią.
Blokada
Piąta trzydzieści rano. 14 marca, wtorek, 2000 r. Wyruszamy do wsi Drajkovce. Tam dołączymy do konwoju, w którym znajdują się dwa serbskie autobusy z ludźmi w podeszłym wieku, z kobietami i dziećmi. Mają jechać do Belgradu. Wiele osób udaje się na leczenie w stołecznych klinikach. Tu brakuje bowiem lekarstw, a przede wszystkim specjalistycznej aparatury.
To kolejny, pewnie już 120 serbski konwój do Serbii. Do granicy administracyjnej z Serbią konwój będą eskortować polscy i ukraińscy żołnierze.
Jestem w składzie patrolu porucznika Romana Korzeniewicza. Jedzie z nami jeszcze jeden oficer, w stopniu kapitana. Nie wiem co robi, jaka jest jego funkcja, w wojsku lepiej nie być zbyt ciekawym, ale ma pewnie odpowiedzialne zadanie, bo obwieszony jest komputerami, aparatami fotograficznymi cyfrowymi, magnetofonami i tym, czego mu najbardziej zazdroszczę — telefonem satelitarnym. Porucznik żartuje, że skoro kapitan wiezie taki arsenał elektroniki, to pewnie przeczuwa, że coś się stanie.
Wstaje piękny słoneczny dzień. Skrzy się pokryty jeszcze szronem asfalt. Ślisko. Przed nami jedzie biały furgon, bez tablic rejestracyjnych. Wiadomo, albański. Żaden Serb nie wybrałby się w drogę — szczególnie w te strony — nie oznakowanym samochodem. Furgon przyśpiesza. Porucznik Korzeniewicz twierdzi, że kierowca ma z pewnością jakiś trefny ładunek i woli nam zniknąć z oczu.
— Niech mu tam, nie będziemy się ścigać, wpadnie i tak za kilkanaście kilometrów u Ukraińców — mówi.
Ale furgon zatrzymuje się na najbliższym skrzyżowaniu. Wysiada kilku młodych mężczyzn. Podchodzą do grupki osób stojących na drodze. Może jadą do pracy i czekają na autobus. Jeszcze nie przeczuwamy, co się wydarzy za niespełna godzinę, właśnie w tym miejscu.
Drajkovce. Wspólny polsko-ukraiński posterunek. Dowódca plutonu, kapitan Iwan Iwanowicz Poleszczuk ma dla nas trzy wiadomości, dwie dobre i jedną złą. Najpierw dobre: autobusy z Serbami już wyruszyły ze Štrpc, a więc konwój, który tu zostanie uformowany — dołączy doń sanitarka i trzy wozy bojowe — wyruszy do Belgradu o czasie, przed chwilą zaś przywieziono z piekarni w Brezovicy gorące drożdżówki, na które — równie gorąco — zostaliśmy zaproszeni przez kapitana. Wcześniej — jeszcze na drodze — poczęstował nas kawą, nalewał ją z ogromnego i masywnego czajnika, który trzyma ciepło jak termos. Wiadomość zła: telewizja niemiecka podała w poniedziałek, że w rejonie Štrpc zabito pięciu Albańczyków. Dowódca konwoju podpułkownik Jefimowicz obawia się, że mogą być kłopoty. Cztery dni wcześniej, bez żadnego powodu, w Gnjilane ostrzelano i obrzucono kamieniami serbskie autobusy. Teraz zaś jest powód: pięć albańskich trupów. Tak przynajmniej twierdzą Albańczycy.
Konwój rusza. Biegnę do naszego honkera...Jeszcze jedno zdjęcie dziecka z przylepionym noskiem do okna autobusu... Wskakuję do samochodu.
— Jak na rezerwistę to całkiem dziarsko — mówi porucznik Korzeniewicz. Przyjmuję ten komplement jako w pełni zasłużony. Mam bowiem na sobie ciężar nie tylko kilkudziesięciu wiosen, ale także wszystko to, co w warunkach bojowych żołnierz musi mieć, a więc kamizelkę kuloodporną, blachę pancerną oraz hełm. Do tego sprzęt dziennikarski. Najwięcej waży ta blacha. Ale bez niej ani rusz. — Kamizelki są skuteczne jedynie w przypadku uderzenia rozpędzonego komara — śmieją się żołnierze, nie bez racji, dlatego zakładają blachę.
Nie ujechaliśmy jednak daleko, zaledwie kilkaset metrów. Ukraiński patrol przekazuje przez radio wiadomość, że Albańczycy blokują skrzyżowanie, właśnie to, na którym wczesnym rankiem zatrzymał się ów biały furgon. Demonstranci grożą, że nie przepuszczą Serbów. Dowódca konwoju nie podejmuje ryzyka przebijania się siłą. Kontaktuje się z batalionem. Czekać.
Spekulujemy... Przyjadą posiłki. Ale czy to rozwiąże problem? Czy będzie bezpieczniej? Z pewnością groźniej. Tu każdy Albańczyk ma bowiem broń, albo przy sobie, albo ukrytą w pobliżu, w jamie wygrzebanej przy krzaku, pod gałęziami, w tornistrze synka, który wybiera się do szkoły. Kto by podejrzewał, że zamiast zeszytów i piórnika nosi za ojcem cały arsenał, pistolety, zapas amunicji, granaty...
Obserwacja granicy kosowsko-macedońskiej
Batalion polsko-ukraiński w Kosowie
Godzina 5,30 rano. Łyk gorącej kawy i dalej w drogę. Ten z prawej, to właśnie „modelowy oficer”, porucznik Roman Korzeniewicz.
Żołnierze rozdawali dzieciom, z biednych, kosowskich rodzin, ciepłe kurtki zakupione przez Caritas Polska